5/07/2015

Artystyczna dusza - przekleństwo czy dar?

Spaceruję ścieżką, gdzie jeszcze niedawno leżały stare, przed laty wyłączone z użytku tory. Czuje kamienie wbijające się w cienkie podeszwy moich trampek, wiatr przesiewa moje włosy. Nawet z tej odległości mogę zobaczyć, że krople rosy na źdźbłach trawy błyszczą się jak diamenty. W powietrzu unosi się bzyczenie pszczół. O, właśnie jedna usiadła na płatku. Kiedy drzewa kwitną, wokół jest pełno pszczół i os. Są moją największą słabością. Kiedy je widzę, zdarza mi się krzyczeć. Wiosna jest dla mnie jednocześnie ukojeniem i przekleństwem. Wokół unosi się ten piękny zapach kwiatów. Powietrze jest czyste i pachnie deszczem. Kilka godzin wcześniej padało. Siedziałam na parapecie, oglądając jak krople ścigają się płynąc po szybie. Niebo pozwala cieszyć się swoim błękitem. 

Powoli przygasa. Wygląda tak, jakby nad miastem panował chaos. Jakby momentalnie stanęło w płomieniach, jakby zmaterializowało się nad nim piekło. Z chmur sypie się deszcz ognia, jak gdyby zbliżała się przepowiadana przez wieki apokalipsa.


Na lewo, trochę bliżej niż budynki, rozlewa się dość spory staw. Na jego tafli subtelnie tańczą odcienie zachodzącego słońca, a na powierzchni pływają kaczki. Po prawej stronie ciągną się zagrody i łąki pełne dzikich kwiatów, po boku rośnie rząd bzu. Mój wzrok przyciągają biegające tam konie. Co chwilę znikają i pojawiają się pośród drzew wiśni. Przede mną wirują przepiękne, barwne motyle, zręcznie przebierają skrzydełkami. Gdzieniegdzie widać szybkie ważki. Siadam na trawie i pozwalam moim oczom chłonąć ten piękny krajobraz czerwieni i powoli ustającego życia. 


Chcąc nie chcąc, odkąd pierwszy raz zabrałam ze sobą aparat i wyszłam w plener, mój świat jest podzielony na kadry. Nieważne, czy są to kwiaty, zachód słońca, trawa czy chodnik z ławką po boku. Nie byłabym sobą, gdybym nie sprawdziła, jak to będzie wyglądać na zdjęciu: muszę zobaczyć grę świateł, gamę kolorów, ruch uwieczniony na obrazie. Można powiedzieć, że to jest silniejsze ode mnie. Taka już jestem - nie przejdę obojętnie obok ptaka, kwitnącego drzewa ani kreatywnej reklamy bądź tekstu, bawiących się dzieci, uśmiechniętych turystów. Jestem miłośniczką poezji i dobrych książek. Ściana w pokoju jest obklejona przeróżnymi cytatami. Moja głowa jest przepełniona coraz to nowszymi pomysłami, ale rzadko kiedy potrafię uwięzić je w słowie czy rysunku. Mam niezwykle bogatą wyobraźnię, której moc barwi świat na nowe, przedziwne barwy. Niektóre słowa zachwycają mnie swoim brzmieniem. Słowa poezji mogę interpretować bez końca. Nie zawsze wiadomo nam, co autor miał na myśli i myślę, że to jest w sztuce najważniejsze. Sztuka daje ludziom pewne pole manewru - pole kreatywności, wolnej woli, indywidualności. Zadaniem człowieka jest stworzenie własnej wizji i zrozumienie przekazu na własny sposób. W wielu rzeczach znajdę przysłowiowe drugie dno. Dla kogoś kruk będzie zwykłym, czarnym ptakiem przelatującym nad jego głową, ale dla mnie zawsze będzie symbolem nadziei, wojny, zniszczenia, fałszu, długowieczności i proroctwa. Oglądając film, bądź czytając książkę nie raz łzy ciekły mi po policzkach. Słuchając piosenkę, sprawdzam jej tekst i staram się go zrozumieć. Wsłuchuję się w bit albo dźwięk pianina i mimowolnie uśmiecham się do niego... i wiecie co? Jestem z tego dumna. Jestem dumna z tego, że wiele rzeczy interpretuję inaczej niż moi rówieśnicy, którzy w wersie liryki widzą jedynie pusty tekst, bez żadnego przesłania. Bo oni nie widzą w tym sensu. A może nie chcą widzieć? Po co komplikować sobie życie, skoro w dzisiejszych czasach wszystko mamy podane jak na tacy? Widzę piękno w muzyce klasycznej, celtyckiej, chociaż kolega skrytykowałby ją za brak słów i nudziarstwo. Czasami mam ochotę obwiniać siebie i cały świat za ten rodzaj wrażliwości, ale kiedy indziej wiem, że ta cecha ma piękny oddźwięk w rzeczywistości i pozostaje mi się tylko nią cieszyć. Kiedyś spotkałam się z cytatem, który mówi, że:
"Ar­tysta to osob­nik, który z czwo­rokątne­go świata od­rzu­cił frag­ment, co się zwie zdro­wym rozsądkiem, i żyje w świecie trójkątnym."

Poniekąd mogę się z nim zgodzić. Artysta kieruje się własnymi zasadami, ponieważ chce, żeby to, co tworzy wzbudzało szacunek, podziw. Chce jak najwięcej dawać od siebie. Pokazać świat widziany z jego perspektywy, uwzględnić piękno jakiejś osoby, chociaż społeczeństwu mogła wydać się największą szkaradą. Dzięki sztuce może rozwijać się intelektualnie, ale także uciec od rzeczywistości. Swoje emocje może wylać na papier, przedstawić na płótnie, wyrazić przez śpiew i taniec. Wszystkie chwyty dozwolone, byle ta twórczość dobiegała z serca, a nie presji tłumu. 

źródło: http://instagram.com/finnickowa
Motyw ulotności może być postrzegany "duszyczkowo", tumblrowo (help, jak to odmienić?) i wyśmiany, bo przecież osoby, które używają go w sztuce czy tekstach, muszą cierpieć na zmyśloną przez autora depresję i być typowym emolem. Błagam Was, w XXI-wieku gatunek nie powinien cofać się w rozwoju i wrzucać wszystkich do jednego wora. Faktem jest, że wrażliwcy zostają często błędnie interpretowani przez społeczeństwo. Myślą szerzej, są bardziej czuli i podatni na zranienie, więc można ich nie rozumieć i uwierzcie mi, nie ma to nic wspólnego z subkulturą emo. Sentyment jest czymś, co pozwala przyjemnie wspominać i wracać do przeszłości. Darzę sentymentem przeczytane książki, pewne osoby, zdjęcia, piosenki, filmy, a nawet bilety i kilka z moich prac. Mogą stanowić inspirację do tworzenia pięknych rzeczy.

źródło: http://instagram.com/finnickowa

Nikt nie udzielał ze mną wywiadów, nie pojawiałam się w gazetach - nie jest o mnie głośno, a moje rysunki nigdy nie wkroczyły w dalszą sferę niż facebook'owa grupa, a pomimo tego myślę, że mogę nazwać się artystką. Mam zamiar wrócić do poezji, choć nie wiem czy mi się to uda po tak długiej przerwie. Moja estetyka objawia się w turpiźmie i ulotności - martwych motylach, demonach, dziwnych postaciach, fantastycznych miejscach, aniołach i krwi - ale czy to źle? Każdy powinien mieć do zaoferowania coś od siebie, na to nie ma zasady. Mieć artystyczną duszę to tak, jakby dostać dar od losu, ponieważ gdziekolwiek jesteś, możesz ujrzeć piękno. 
Nawet chwilę. Choćby przez chwilę.


5/02/2015

Amsterdam: Wenecja Północy

Ulicami przechadzają się uśmiechnięci, niezwykle sympatyczni ludzie. Szerokie ulice zamykają wysokie, pięknie ozdobione wąskie kamienice, a nimi samymi co minutę przejeżdżają setki rowerów. Pomiędzy nimi, w kanale, przepływa błyszcząca woda i mnóstwo turystycznych promów. Po bokach są urokliwe łódki mieszkalne. Neonowe litery tworzą nazwy i szyldy przeróżnych lokali. Miasto raczy swoim urokiem najbardziej wymagających przechodniów. 

Najzwyczajniej w świecie można się w nim zakochać. Szczególnie nocą.

instagram.com/finnickowa

Wenecją Północy nazywane jest kilka miast, ale tym razem skupmy się na stolicy Holandii, przepięknym i niezwykle ujmującym Amsterdamie. Jego wąskie uliczki na pewno na długo zapiszą się w mojej pamięci.

Tak jak mówił nam jakże przemiły przewodnik, Amsterdam można mianować wielką wsią. Z wielką chęcią mogę się z nim zgodzić. Ulice i chodniki są utrzymane w porządku. Pomimo całego ruchu ulicznego (który na szczęście składa się w większości z rowerów) panuje tam spokój. Urok podtrzymuje architektura - stare, kilkuwieczne, murowane kamienice, liczne zabytki i sklepiki. Sama Holandia została tak nazwana z powodu germańskiego plemienia ją zamieszkującą, często zwana jest Niderlandami. Etymologia nazw większości miast holenderskich pochodzi od nazw rzek i końcówki "dam", która oznacza tamę. Toteż Amsterdam to nic innego, jak miasto zbudowane na rzece Amstel. W całym mieście liczba mostów dochodzi do 1280, co może zdawać się nieprawdopodobne. Samych kanałów przepływających pomiędzy budynkami jest 160, a miasto położone jest na 99 wyspach.


Holandia jest tolerancyjnym krajem. Jak pewnie obiło Wam się kiedyś o uszy, legalne jest tam mnóstwo rzeczy, takich jak: miękkie narkotyki, prostytucja, aborcja i eutanazja. Jej mieszkańcy na szczęście nie są zacofani w tym stopniu, co Polacy i obok osoby o innym wyglądzie przechodzą obojętnie. Z resztą, czemu tu się dziwić... siedząc w fastfoodzie minęłam się z transwestytą ubranym w zdobioną koronkami, błękitną, krótką sukienkę. Nie, w żadnym wypadku mi to nie przeszkadzało, a nawet w pewnym sensie podnosiło na duchu - istnieje mały cień szansy, że Polska kiedyś też taka będzie. Mężczyźni towarzyszący mu (jak i on sam) wręcz przeszywali mnie wzrokiem, spodziewając się pewnie krytyki, jednak minęłam ich z uśmiechem, który z chęcią odwzajemnili. :) Polacy mają tam opinię pijaków, złodziei i osób nietolerancyjnych (z czym się zgadzam w wielu przypadkach), więc z ust innego z "naszych" poleciałaby pewnie cała kolekcja obelg w jego stronę. 


Stosunek Holendrów wygląda mniej więcej tak - "Jeśli chcesz palić, to pal. Dopóki nie narzucasz mi tego samego wbrew mojej woli, nie przeszkadza mi to." Jeśli chodzi o prostytucję, w samym Amsterdamie istnieje tzw. "Czerwona dzielnica", gdzie kobiety stoją w szklanych witrynach w bieliźnie i czekają na klientów. Na jej terenie obowiązuje całkowity zakaz fotografowania. Wybudowano tam mnóstwo barów dla homoseksualistów i transwestytów, salonów tatuażu oraz piercingu. Wszyscy żyją sobie bez barier swoim życiem, nie wcinając się w cudze. c:


Wszyscy są uśmiechnięci od ucha do ucha! Za każdym razem, kiedy weszłam do jakiegoś sklepiku, sprzedawcy (zazwyczaj młodzi) witali mnie uśmiechem. Podeszłam do wieszaka z koszulkami, podeszła do mnie dziewczyna i przywitała. Przechodziłyśmy obok restauracji i zatrzymałyśmy się przy tablicy z menu. Z lokalu wyszedł wesoły facet, próbujący pokazać nam na migi, co tam jest napisane (pływająca ryba, cośtam, cośtam), bo nie rozumiałyśmy języka... Poważnie, takich ludzi mało kiedy spotykałam w Polsce, a tam zdarzało się to na każdym kolejnym kroku. Kiedy zobaczyłam ścieżkę przepełnioną rowerami, zachwyciłam się. Wiedziałam, że to najpopularniejszy środek transportu... ale nie, że aż w takich ilościach. Zszokował mnie widok parkingu dla rowerów, który liczył sobie zapewne od kilkudziesięciu do stu metrów (nie mam wyczucia miary) i miał trzy piętra, rower przy rowerze. Zdjęcie nie objęło jednak całego, a tak czy tak zrobione ze słabej perspektywy, bo podczas płynięcia turystycznym "promem".


Wstąpiliśmy (jeżeli wstąpieniem można nazwać 3-godzinny spacer) do ogrodów kwiatowych w Keukenhof. Tam czułam się po prostu w swoim żywiole... wszędzie kwiaty i tyle ciekawych osób.. aż cały krajobraz prosił się o włączenie aparatu. W rezultacie w jeden dzień wyszło ponad 900 zdjęć, przez co mam teraz problem wybrać odpowiednie na potrzeby notki. :') I z tego co widzę, im więcej zdjęć tym tekst coraz bardziej się kurczy.. oj nieładnie, a ja już nie wiem o czym pisać. Odwiedziliśmy jeszcze Szlifiernię Diamentów, gdzie również wprowadzała nas przesympatyczna pani, która mówiła polskim łamanym niemieckim. Pokazała nam od jedno do bodajże pięciokaratowych diamentów i pytała nas o ceny. Wszyscy zaniżali i nikt nie spodziewał się aż tak wysokich cen. Widzieliśmy w jaki sposób się je obrabia i jak długo to trwa. Masakra. Byliśmy na placu Dam, tym rzekomo bardziej znanym. Jest tam dość spory pomnik, w którym są ziemie z dwunastu prowincji Holandii i Indonezji.

Całą wycieczkę uważam za niezwykle udaną, mimo że wyczerpująca z powodu naszej pani przewodnik-służbistki, dla której wszystkie punkty grafiku musiały być zaliczone.. nie zwracając uwagi na to, że jesteśmy zmęczeni, a od 7 do 16 nic nie jedliśmy. Biuro podróży Funclub, które organizowało wyjazd jest w miarę dobre, jednak w ogóle niezorganizowane. Przyjechali innym autobusem, mniej pojemnym, z inną numeracją miejsc, gdzie rezerwacje przepadły, ale było znośnie. 

Za to wyjazd do Amsterdamu z pewnością będę pamiętać bardzo długo i ciekawie wspominać, bo było to spełnienie jednego z moich największych marzeń. :)
Jeśli chcielibyście zobaczyć więcej zdjęć, piszcie. Zrobię kolejną notkę, zakładkę albo cokolwiek innego, jeśli jesteście ciekawi. c: